Serce podpowiada, że to powinien być jednak pierwszy post na tym blogu. Post decydujący, czemu do Indii w ogóle warto pojechać, a już w szczególności do Kalkuty. Trąd, zmarli na ulicach, skrajna bieda szokująca nawet Indusów. Takie są stereotypy dotyczące tego miejsca. To miasto to jednak przede wszystkim wspaniali ludzie, których trzeba kochać. Czemu Kalkuta to jeden z lepszych adresów? Oto moja
Kolkata story.
Szukałam noclegu, jeszcze będąc w Polsce. Znalazłam genialną miejscówkę. Właściciele wyjechali do Stanów i zamienili swój dom w homestay. Same dobre opinie - jest schludnie, tanio, w mało turystycznej okolicy. Zarezerwowałam noclegi bez najmniejszych problemów. Pytali mnie, czy potrzebny nam samochód z lotniska. Odpuściłam - jak zwykle taniej wyjdzie zamówić pre-paid taxi na lotnisku. Adres był podany na stronie. Przepisałam, potwierdziłam rezerwację, właściciele nie mieli więcej pytań. Wydawało się, że wszystko było dograne.
Przylatujemy do Kalkuty w składzie 3,5 osoby, tzn. 3 dorosłe baby i 12-letnie chłopię. Bierzemy pre-paida, podaję adres. Kierowca kręci głową i pyta:
A gdzie numer? Numer? Domu? Nie mam. Mam tylko ulicę i wskazówkę, między którymi przecznicami znajduje się homestay. Do tej pory takie informacje wystarczały. Zawsze. Indusi mają świetnie rozwinięty obieg informacji. Cała dzielnica, a często i miasto, wie, co, gdzie, z kim i przez kogo się dzieje. Nie mamy numeru budynku, ale czuję się pewnie. Ok, taksówkarz nie zna tego miejsca, ale jak zajedziemy na tę ulicę, to od razu ktoś nas dokładniej pokieruje. Pełen relaks.
Dojeżdżamy na miejsce, pytamy napotkanych ludzi o nasz homestay. Nie znają, pytają o numer budynku. Nie mam. Wszyscy kręcą głowami:
Jak to tak, przyjechać do Kalkuty tylko z nazwą ulicy? Bez numeru domu? Zaczynam się czuć jak ostatnia idiotka. Ja, człowiek, który 3 razy wszystko sprawdza, złapałam się w pułapkę własnego doświadczenia. Kalkuta to jedyne dotąd miejsce, w którym naprawdę oczekują numeru domu. I w którym tego numeru nie mam. Jeździmy w kółko między wskazanymi na stronie przecznicami, pytamy co chwilę kogoś, ale reakcja ta sama.
Numer, jaki jest numer? Zmęczeni zwalniamy taksówkarza - nie ma sensu go trzymać. Bierzemy stelaże i szukamy kawiarni internetowej. Ulga, znaleziona. Płacę Rs. 10 i siadam do kompa. Zaglądam jeszcze raz na stronę homestayu, potem na maila. Szukam dokładnego adresu. Nie ma. Odrysowuję jeszcze raz zamieszczoną na stronie mapkę, może to coś da. Piszę do właścicieli, ale w Stanach jest w tym czasie środek nocy, a telefonu do nich nie mam. Liczę jednak, że jakimś cudem się odezwą. Wracam do pozostałych, idziemy na kawę. Pytam baristów, ale oni też nie znają tego miejsca. Zaczynam się zastanawiać, czy ono naprawdę istnieje. Ale nie płaciłam z góry, nikt tego nawet nie proponował, więc to chyba nie jest przekręt.
Zostawiam resztę towarzystwa i wracam do kafejki internetowej. Poczta pozostaje pusta. Pracownicy cybercafe też nie znają tego miejsca. W dodatku zaczyna się ściemniać. Możemy odpuścić i poszukać innego noclegu albo spróbować jeszcze raz zasięgnąć języka w okolicznych sklepach. Przecież ktoś musi wiedzieć, gdzie mieszkali Indusi, którzy teraz siedzą w Stanach. W akcie desperacji jestem w stanie chodzić od domu do domu. Sama nie wiem czemu, ale strasznie mi zależy, żebyśmy znaleźli to miejsce. Może to już kwestia honoru? Sprawdzam jeszcze na Google maps, czy może one mi pomogą. Wcześniej nie dawało to rezultatu, ale po wypróbowaniu kilku kombinacji nazwy Google oznacza mi konkretny budynek. Hurra! Wracam do reszty kompanii i idziemy tam z tobołami.
W tzw.
międzyczasie zdążyło się już dość ściemnić. Próbujemy wejść na teren chronionego osiedla. W budynku jest jakiś bank, jest więc i szansa na hostel. Odźwierny musi coś wiedzieć. W progu bramy wejściowej prawie zderzam się z Indusem. Omiata nas wzrokiem i nie chce wpuścić do środka.
-
Dokąd idziecie?
-
W tym budynku jest nasz homestay.
- Urodziłem się tutaj, tu nie ma żadnego homestayu.
- Jest, Google maps tak twierdzi, mamy rezerwację. Idziemy!
- Nie ma. Nigdzie nie idziecie.
I tak w kółko. Zaczyna się przepychanka słowna, ludzie wokół nasłuchują. Nie ma się co dziwić, w końcu darmowa rozrywka. ;-) Jestem wkurzona na siebie, zmęczona, czuję, że się zaraz rozpłaczę. Jestem w stanie staranować faceta i przeszukać wszystkie mieszkania w tym budynku. Facet to zauważa, coś w nim pęka. Słucha naszej historii. Od razu podejmuje decyzję. Jesteśmy gościem w jego mieście i jego obowiązkiem jest pomóc nam w potrzebie. Przedstawia się, ale zmęczenie robi swoje i nikt nie wychwytuje jego imienia. Brzmi jak
Suchar, więc od tego czasu nazywamy go Sucharem. A z czasem nawet Supersucharem. Oferuje, że kupi nam coś do picia. Przecież musimy być spragnieni po tej gonitwie. Głupio nam jednak naciągać go na dodatkowe koszty, więc odmawiamy. Ania, Agnieszka i Szymon zostają z moim bagażem pod blokiem. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy biegali po dzielnicy z wielkimi plecakami. My z Sucharem ruszamy w naszą misję.
Zaczynamy od rozpytywania okolicznych sklepikarzy. Dobrze mieć przy boku Suchara, który mówi w lokalnym języku. Angielski sklepikarzy, jeśli w ogóle istnieje, ma tak ciężki bengalski akcent, że trudno go zrozumieć. Ogranicza się najczęściej do kilkudziesięciu zwrotów. Nie znają tego miejsca, nie kojarzą innych turystów ani żadnej rodziny, która się wyprowadziła do Stanów. Po prawie godzinie krążenia Suchar zaczyna wątpić w powodzenie akcji. Na wszelki wypadek wysyła do dziewczyn i młodego swojego wujka, żeby dopytał o ewentualne potrzeby żywieniowo-fizjologiczne. I zerknął, czy nie zaczepiają ich podejrzane typy. Zaczyna też dzwonić po rodzinie, czy ktoś by nas nie przygarnął do siebie. I niech szukają w internecie, jaki hotel w Kalkucie ma tej nocy pokoje cenowo mieszczące się w naszym budżecie. Przypomina mi w tym momencie generała wojska.
Gdy rodzina i znajomi szukają dla nas noclegu, bierzemy rikszę i wracamy do kawiarni internetowej. Próbuję zapłacić za rikszę, ale Suchar mnie ubiega. On stawia, to jego obowiązek. Pracownicy cybercafe, którzy znają już naszą historię, witają mnie ze zdziwionymi minami.
Znowu Ty? Tylko nie mów, że nadal nie możecie tego znaleźć. Włączają się do poszukiwań. Szukają na swoich komputerach, dzwonią po znajomych. Mam wrażenie, że cała dzielnica jest zaangażowana w poszukiwania. Oczywiście, za Internet nie musimy płacić - jest na koszt firmy. Panowie za bardzo przejęli się naszą sytuacją. Niestety, poszukiwania wciąż nic nie dają. Poczta też jest nadal pusta. Suchar podejmuje decyzję - szukamy w dalszej części ulicy, może mapka jest źle narysowana. Chodzimy od domu do domu, aż wreszcie natrafiamy na ślad. Tak, ktoś kojarzy, że w bloku w następnej bramie jest jakieś puste mieszkanie. Idziemy tam, prawie biegniemy. Bingo! Po prawie 2 godzinach znajdujemy nasz homestay!
Wracamy do reszty towarzystwa. Co jakiś czas przechodziliśmy obok nich, miotając się po tej ulicy, więc wiem, że powinni być cali. Oni też mają wiele do opowiadania. Rodziny z okolicznych domów co chwilę wysyłały dzieciaki, żeby dopytały, czy czegoś im nie trzeba. Może są głodni? Nie mają gdzie spać? Przecież mogą zatrzymać się u nich, miejsce się znajdzie. :) Pilnowali też, żeby nikt ich nie zaczepiał. Kontrolnie pojawiał się też wujek Suchara. Kiedy słucham ich opowieści, to mam ochotę wycałować tych wszystkich ludzi. Wiem, że tej nocy nikt nie pozwoliłby nam spać na ulicy.
Nasz homestay już na nas czeka, znam drogę. Suchar zaprasza nas jednak do siebie. Jesteśmy zmęczeni, ale trudno mu odmówić po tym wszystkim, co dla nas zrobił. Zostajemy napojeni masala chai, nakarmieni babką cytrynową. Suchar opowiada o swojej rodzinie, o sobie. Jest adwokatem-społecznikiem. Chwali się, że nigdy nie wziął od nikogo łapówki. Choć mógłby więcej zarabiać, to woli pomagać biednym. Nie dziwi mnie, że taką wybrał drogę. Zbieramy się już do wyjścia, ale czuję, że jakoś muszę mu się odwdzięczyć. Za cały ten czas, który nam poświęcił. Jestem pewna, że gdybym zaproponowała mu pieniądze, obraziłby się śmiertelnie. Na wypadek takich sytuacji jednak wożę zawsze ze sobą dodatkowy kilogram prezentów z Polski. Myślę, że do dzisiejszego dnia na półce pewnego kalkutyjczyka można znaleźć album o Malborku, a masala chai serwowana jest na podkładkach z rysunkami Gdańska i Łodzi. I są to największe skarby tego domu.
Większość ludzi kojarzy Kalkutę tylko z trądem i martwymi leżącymi na ulicach. Nie, nie widziałam takich widoków, a mieszkałam w dzielnicy kompletnie nieturystycznej. Blisko było kilka dróg, które w większości zamieszkiwały bezdomne rodziny.
Wielu kojarzy Kalkutę z Matką Teresą. I słusznie. Po tej historii wierzę, że Kalkuta to jedyne miejsce, w którym mogła dokonać swego dzieła. Tylko tutaj ludzie mają tak wielkie serca. <3