sobota, 31 października 2015

Cennik - transport po mieście

Riksza rowerowa.
Najpopularniejszym środkiem transportu jest zdecydowanie riksza. Wystarczy wyjść na ulicę, a zaraz ktoś nas zaczepi Need autorickshaw? Riksze występują w Indiach w trzech wersjach:

  • zmotoryzowanej (tuk-tuki, które jeżdżą na wszystko, pewnie nawet na pomyje)
  • rowerowej - doznania gwarantowane, zwłaszcza gdy wjedzie się między samochody na ruchliwej drodze
  • ciągniętej przez ludzi - te można spotkać rzadko, głównie w mniej turystycznych miejscowościach.



Do tuk-tuka spokojnie da się zapakować 3 białych turystów z 75-litrowymi stelażami i bagażami podręcznymi. Albo 4 dorosłych i 4 dzieci. Albo rodziców, 4 dzieci, teściową, kozę i nowy telewizor. :)
Autorickshaw.

Oficjalny cennik w Mumbaju.
W każdym regionie cennik wygląda trochę inaczej, ale zazwyczaj można liczyć opłatę ok. Rs. 10/km. W przypadku większych miast da się nawet znaleźć oficjalne cenniki. Praktyka jednak jest taka, że jako turysta NIE jeździmy na licznik. No, chyba że chcemy zwiedzić całe kilkunastomilionowe miasto. :) Zawsze przed kursem trzeba ustalić, za jaką kwotę rikszarz nas zawiezie. I potwierdzić walutę, żeby na końcu kursu nie okazało się, że no tak, miało być za 50, ale dolarów. Z rikszarzami można też spokojnie się targować, bo normą jest, że dla turystów ceny szybują w kosmos. A jeśli rikszarz nadal nie chce spuścić ceny do sensownego poziomu? Cóż, zawsze można powiedzieć, że "Bóg dał nam 2 nogi, żeby zrobić z nich użytek". Często działa. ;-)


Warto też potwierdzić, że kierowca zna adres. Wielokrotnie zdarzało się negocjować cenę, a potem rikszarz dopytywał przechodniów, gdzie jest dany adres. I albo rezygnował z kursu, albo renegocjował stawkę. A czasem po prostu woził nas wte i wewte, nie mając pojęcia, dokąd jechać. W ogóle proponuję jeszcze przed wyjazdem wydrukować sobie mapkę miasta i zaznaczyć na niej najważniejsze miejsca, które chcecie odwiedzić. Dzięki temu łatwo zweryfikujecie, czy do pałacu jest naprawdę aż 10 km, a i kierowcę uratujecie, jeśli nie będzie znał adresu.





Taksówki w Mumbaju.
Oczywiście oprócz riksz po mieście można też poruszać się taksówkami. Np. w Mumbaju po Colabie jeździć mogą tylko taksówki, riksze nie mają prawa wstępu. W przypadku niektórych lotnisk nie mogą też podjechać bezpośrednio pod terminal. Taksówka to koszt ok. Rs. 15/km. Jeśli jednak macie możliwość, to korzystajcie z pre-paid taxi. Można je znaleźć na lotniskach we wszystkich większych miastach. Koszt jest stały dla każdej dzielnicy/okręgu, niezależnie od korków itp., więc nie ma miejsca na naciąganie. Płaci się w kasie, na rachunku jest podany numer konkretnego wozu, więc w razie problemów wiadomo, kogo ścigać. Dlatego są to taksówki o wiele bezpieczniejsze niż takie spod słupka. Kierowcy przedstawiamy tylko potwierdzenie i podajemy dokładny adres. Natomiast jeśli jedziecie z hotelu na lotnisko, to pre-paida można zamówić telefonicznie (wtedy płaci się bezpośrednio kierowcy). Oczywiście, można wziąć też zwykłą taksówkę i jechać na licznik, ale wtedy trzeba się liczyć ze zwiedzaniem całego miasta.


czwartek, 8 października 2015

Kolkata story

Serce podpowiada, że to powinien być jednak pierwszy post na tym blogu. Post decydujący, czemu do Indii w ogóle warto pojechać, a już w szczególności do Kalkuty. Trąd, zmarli na ulicach, skrajna bieda szokująca nawet Indusów. Takie są stereotypy dotyczące tego miejsca. To miasto to jednak przede wszystkim wspaniali ludzie, których trzeba kochać. Czemu Kalkuta to jeden z lepszych adresów? Oto moja Kolkata story.

Szukałam noclegu, jeszcze będąc w Polsce. Znalazłam genialną miejscówkę. Właściciele wyjechali do Stanów i zamienili swój dom w homestay. Same dobre opinie - jest schludnie, tanio, w mało turystycznej okolicy. Zarezerwowałam noclegi bez najmniejszych problemów. Pytali mnie, czy potrzebny nam samochód z lotniska. Odpuściłam - jak zwykle taniej wyjdzie zamówić pre-paid taxi na lotnisku. Adres był podany na stronie. Przepisałam, potwierdziłam rezerwację, właściciele nie mieli więcej pytań. Wydawało się, że wszystko było dograne.

Przylatujemy do Kalkuty w składzie 3,5 osoby, tzn. 3 dorosłe baby i 12-letnie chłopię. Bierzemy pre-paida, podaję adres. Kierowca kręci głową i pyta: A gdzie numer? Numer? Domu? Nie mam. Mam tylko ulicę i wskazówkę, między którymi przecznicami znajduje się homestay. Do tej pory takie informacje wystarczały. Zawsze. Indusi mają świetnie rozwinięty obieg informacji. Cała dzielnica, a często i miasto, wie, co, gdzie, z kim i przez kogo się dzieje. Nie mamy numeru budynku, ale czuję się pewnie. Ok, taksówkarz nie zna tego miejsca, ale jak zajedziemy na tę ulicę, to od razu ktoś nas dokładniej pokieruje. Pełen relaks.

Dojeżdżamy na miejsce, pytamy napotkanych ludzi o nasz homestay. Nie znają, pytają o numer budynku. Nie mam. Wszyscy kręcą głowami: Jak to tak, przyjechać do Kalkuty tylko z nazwą ulicy? Bez numeru domu? Zaczynam się czuć jak ostatnia idiotka. Ja, człowiek, który 3 razy wszystko sprawdza, złapałam się w pułapkę własnego doświadczenia. Kalkuta to jedyne dotąd miejsce, w którym naprawdę oczekują numeru domu. I w którym tego numeru nie mam. Jeździmy w kółko między wskazanymi na stronie przecznicami, pytamy co chwilę kogoś, ale reakcja ta sama. Numer, jaki jest numer? Zmęczeni zwalniamy taksówkarza - nie ma sensu go trzymać. Bierzemy stelaże i szukamy kawiarni internetowej. Ulga, znaleziona. Płacę Rs. 10 i siadam do kompa. Zaglądam jeszcze raz na stronę homestayu, potem na maila. Szukam dokładnego adresu. Nie ma. Odrysowuję jeszcze raz zamieszczoną na stronie mapkę, może to coś da. Piszę do właścicieli, ale w Stanach jest w tym czasie środek nocy, a telefonu do nich nie mam. Liczę jednak, że jakimś cudem się odezwą. Wracam do pozostałych, idziemy na kawę. Pytam baristów, ale oni też nie znają tego miejsca. Zaczynam się zastanawiać, czy ono naprawdę istnieje. Ale nie płaciłam z góry, nikt tego nawet nie proponował, więc to chyba nie jest przekręt.

Zostawiam resztę towarzystwa i wracam do kafejki internetowej. Poczta pozostaje pusta. Pracownicy cybercafe też nie znają tego miejsca. W dodatku zaczyna się ściemniać. Możemy odpuścić i poszukać innego noclegu albo spróbować jeszcze raz zasięgnąć języka w okolicznych sklepach. Przecież ktoś musi wiedzieć, gdzie mieszkali Indusi, którzy teraz siedzą w Stanach. W akcie desperacji jestem w stanie chodzić od domu do domu. Sama nie wiem czemu, ale strasznie mi zależy, żebyśmy znaleźli to miejsce. Może to już kwestia honoru? Sprawdzam jeszcze na Google maps, czy może one mi pomogą. Wcześniej nie dawało to rezultatu, ale po wypróbowaniu kilku kombinacji nazwy Google oznacza mi konkretny budynek. Hurra! Wracam do reszty kompanii i idziemy tam z tobołami.

W tzw. międzyczasie zdążyło się już dość ściemnić. Próbujemy wejść na teren chronionego osiedla. W budynku jest jakiś bank, jest więc i szansa na hostel. Odźwierny musi coś wiedzieć. W progu bramy wejściowej prawie zderzam się z Indusem. Omiata nas wzrokiem i nie chce wpuścić do środka.
Dokąd idziecie?
- W tym budynku jest nasz homestay. 
- Urodziłem się tutaj, tu nie ma żadnego homestayu.
- Jest, Google maps tak twierdzi, mamy rezerwację. Idziemy!
- Nie ma. Nigdzie nie idziecie.
I tak w kółko. Zaczyna się przepychanka słowna, ludzie wokół nasłuchują. Nie ma się co dziwić, w końcu darmowa rozrywka. ;-) Jestem wkurzona na siebie, zmęczona, czuję, że się zaraz rozpłaczę. Jestem w stanie staranować faceta i przeszukać wszystkie mieszkania w tym budynku. Facet to zauważa, coś w nim pęka. Słucha naszej historii. Od razu podejmuje decyzję. Jesteśmy gościem w jego mieście i jego obowiązkiem jest pomóc nam w potrzebie. Przedstawia się, ale zmęczenie robi swoje i nikt nie wychwytuje jego imienia. Brzmi jak Suchar, więc od tego czasu nazywamy go Sucharem. A z czasem nawet Supersucharem. Oferuje, że kupi nam coś do picia. Przecież musimy być spragnieni po tej gonitwie. Głupio nam jednak naciągać go na dodatkowe koszty, więc odmawiamy. Ania, Agnieszka i Szymon zostają z moim bagażem pod blokiem. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy biegali po dzielnicy z wielkimi plecakami. My z Sucharem ruszamy w naszą misję.

Zaczynamy od rozpytywania okolicznych sklepikarzy. Dobrze mieć przy boku Suchara, który mówi w lokalnym języku. Angielski sklepikarzy, jeśli w ogóle istnieje, ma tak ciężki bengalski akcent, że trudno go zrozumieć. Ogranicza się najczęściej do kilkudziesięciu zwrotów. Nie znają tego miejsca, nie kojarzą innych turystów ani żadnej rodziny, która się wyprowadziła do Stanów. Po prawie godzinie krążenia Suchar zaczyna wątpić w powodzenie akcji. Na wszelki wypadek wysyła do dziewczyn i młodego swojego wujka, żeby dopytał o ewentualne potrzeby żywieniowo-fizjologiczne. I zerknął, czy nie zaczepiają ich podejrzane typy. Zaczyna też dzwonić po rodzinie, czy ktoś by nas nie przygarnął do siebie. I niech szukają w internecie, jaki hotel w Kalkucie ma tej nocy pokoje cenowo mieszczące się w naszym budżecie. Przypomina mi w tym momencie generała wojska.

Gdy rodzina i znajomi szukają dla nas noclegu, bierzemy rikszę i wracamy do kawiarni internetowej. Próbuję zapłacić za rikszę, ale Suchar mnie ubiega. On stawia, to jego obowiązek. Pracownicy cybercafe, którzy znają już naszą historię, witają mnie ze zdziwionymi minami. Znowu Ty? Tylko nie mów, że nadal nie możecie tego znaleźć. Włączają się do poszukiwań. Szukają na swoich komputerach, dzwonią po znajomych. Mam wrażenie, że cała dzielnica jest zaangażowana w poszukiwania. Oczywiście, za Internet nie musimy płacić - jest na koszt firmy. Panowie za bardzo przejęli się naszą sytuacją. Niestety, poszukiwania wciąż nic nie dają. Poczta też jest nadal pusta. Suchar podejmuje decyzję - szukamy w dalszej części ulicy, może mapka jest źle narysowana. Chodzimy od domu do domu, aż wreszcie natrafiamy na ślad. Tak, ktoś kojarzy, że w bloku w następnej bramie jest jakieś puste mieszkanie. Idziemy tam, prawie biegniemy. Bingo! Po prawie 2 godzinach znajdujemy nasz homestay!

Wracamy do reszty towarzystwa. Co jakiś czas przechodziliśmy obok nich, miotając się po tej ulicy, więc wiem, że powinni być cali. Oni też mają wiele do opowiadania. Rodziny z okolicznych domów co chwilę wysyłały dzieciaki, żeby dopytały, czy czegoś im nie trzeba. Może są głodni? Nie mają gdzie spać? Przecież mogą zatrzymać się u nich, miejsce się znajdzie. :) Pilnowali też, żeby nikt ich nie zaczepiał. Kontrolnie pojawiał się też wujek Suchara. Kiedy słucham ich opowieści, to mam ochotę wycałować tych wszystkich ludzi. Wiem, że tej nocy nikt nie pozwoliłby nam spać na ulicy.

Nasz homestay już na nas czeka, znam drogę. Suchar zaprasza nas jednak do siebie. Jesteśmy zmęczeni, ale trudno mu odmówić po tym wszystkim, co dla nas zrobił. Zostajemy napojeni masala chai, nakarmieni babką cytrynową. Suchar opowiada o swojej rodzinie, o sobie. Jest adwokatem-społecznikiem. Chwali się, że nigdy nie wziął od nikogo łapówki. Choć mógłby więcej zarabiać, to woli pomagać biednym. Nie dziwi mnie, że taką wybrał drogę. Zbieramy się już do wyjścia, ale czuję, że jakoś muszę mu się odwdzięczyć. Za cały ten czas, który nam poświęcił. Jestem pewna, że gdybym zaproponowała mu pieniądze, obraziłby się śmiertelnie. Na wypadek takich sytuacji jednak wożę zawsze ze sobą dodatkowy kilogram prezentów z Polski. Myślę, że do dzisiejszego dnia na półce pewnego kalkutyjczyka można znaleźć album o Malborku, a masala chai serwowana jest na podkładkach z rysunkami Gdańska i Łodzi. I są to największe skarby tego domu.

Większość ludzi kojarzy Kalkutę tylko z trądem i martwymi leżącymi na ulicach. Nie, nie widziałam takich widoków, a mieszkałam w dzielnicy kompletnie nieturystycznej. Blisko było kilka dróg, które w większości zamieszkiwały bezdomne rodziny.
Wielu kojarzy Kalkutę z Matką Teresą. I słusznie. Po tej historii wierzę, że Kalkuta to jedyne miejsce, w którym mogła dokonać swego dzieła. Tylko tutaj ludzie mają tak wielkie serca. <3